* * *
Dwie wieże oblężnicze zbliżały się do murów. Na każdej z nich roiło się od dzikich orków, reszta około trzech tysięcy czekała obok wieży. Większa część armii ciemności pewna swojego zwycięstwa wycofała się do głównego obozu przed północne wzgórza. Niewolnicy pchali z coraz większym trudem. Baty goblinów raniły ich w plecy zostawiając za sobą krwiste rany. Wielu z nich upadało na ziemię konając ze zmęczenia. Żaden z orków nie z chodził z schodów wieży, aby im ulżyć. Wola niesienia śmierci zwyciężała w ich głowach, które były zatrute i poddane woli Wielkiego Maga.
- Trzymać szyk! Wszyscy blisko! Ma nie być żadnej dziury! Tylko tędy dostaną się dalej, a my ich powstrzymamy. Bez względu na to co wyjdzie z tej wieży nie ugniemy się. Co z tego, że jest ich trzy tysiące. Światłość zwycięży! W imię Krasnali, Elfów, Shanów, Ludzi i wszystkich wolnych istot tego świata. Do broni! – rzekł Chargav. Obok niego stał Nank i Reytan oraz trzydziestu pięciu ludzi i nieludzi. Jedni byli zwykłymi wieśniakami mającymi żony i dzieci, inni piekarzami, a jeszcze inni stolarzami. Lecz to kim są nie ma znaczenia, wszyscy przyszli tu walczyć o wolność.
- Ludzie! Nasi rozwalili lewą basztę. Teraz przejdą tylko tędy. Chargav baszta runęła szykujmy się. Zaraz tu będzie Kaew z nowym.
- Do tego czasu musimy się utrzymać. – rzekł krasnolud.
- Ej ty trzymaj ten łuk! Jak się wieża otworzy to strzelaj. – rzekł Reytan, podając jednemu z ludzi elfi łuk, który był bardzo pięknie zdobiony. Jego cięciwa była wykonana z włosów elfa. Reytan dostał go na targu w Lirtiom od znanego kupca, którego eskortował przez Kamienny Las wraz z Chargavem.
- Panie, ale ja nie jestem łucznikiem. Ja pracuje w polu. Jak mam kogoś zarżnąć to tylko widłami lub motyką. – odpowiedział człowiek.
- Chargav? Jak chcesz tu przetrwać z ludźmi z widłami!?
- Ścisnąć się! Tarczami osłaniać ramię towarzysza. Boki przyciskają przeciwnika, a środek wykańcza. – krzyczał Chargav, ignorując Reytana. Jego broda kołysała się na wietrze. Twarz miał skupioną i gotową na wszystko. Brwi ścieśniały się nad dużymi niebieskimi oczyma. Wściekłość wypełniła jego umysł i wykrzyczał z całych sił - Ale będzie wojna! Rzeźnia normalnie!
Wieża oblężnicza zatrzymała się przy samym murze i otwarła kładkę. Ze środka wydobyło się dzikie ryczenie. W jednym momencie wybiegło z niej jak z mrowiska pełno orków. Ich liczebność była miażdżąca. Trzymali w łapach miecze, halabardy, topory, łańcuchy i inne niosące śmierć oręża.
- Spokojnie! Łucznicy napinać strzały. Wycelować. Strzał! – rozkazywał Chargav, kierując obroną małego przejścia do miasta. Jeden wróg dostał w twarz, drugi w nogi, trzeci w brzuch, a dwóch następnych pospadało z kładki.
- Trzymać szyk! Nie ma szans na odwrót! Ładować w nich czym się da!
Orkowie z całym impetem wbili się w szyk obrońców, przepchali go o kawałek, lecz nie przebili. W pierwszym rzędzie doszło do walki. Boki przyciskały przeciwnika, a środek wraz z Chargavem, Reytanem i Nankiem wykańczał. Krasnoludy wściekle waliły swoimi wielkimi młotami. Ludzie zza tarcz uderzali mieczami, raz w szyję, raz w głowę. Shani strzelali ognistymi promieniami, lecz napór przeciwnika był śmiertelnie duży. Szyk zaczął się rozpadać. Z trzydziestu ośmiu obrońców zostało dwudziestu jeden. Bronili się wściekle, waląc na oślep i krzycząc ze złością.
- Wszyscy do mnie! Bliżej! – krzyczał Chargav, odbijając młotem ataki pięciu orków, którzy odcięli go od szyku. Nank oderwał się na chwilę od walki i w pełnym biegu rzucił trzy noże jeden po drugim. Każdy z nich trafił prosto w cel, przebijając nieczyste serca orków. Chargav dopełnił roboty uderzając z taką siła, że gdyby nie było murów to wrogowie wbili by się w ziemię, aż po głowy. Wielu niedoświadczonych wieśniaków zostało okrążonych i bezlitośnie zabitych odcięciem głów.
Obrońcy wycofali się do ostatniego punktu oporu przy schodach. Zacieśnili wąskie przejście i nie dali przerwać szyku. W dali widniały trupy orków, z których korzystały wygłodniałe, czarne kruki. Wróg na chwilę ustał, lecz zaraz ruszył ze zdwojoną siłą. Obrońcy nie wytrzymali naporu i runęli w dół. Zbiegli ze schodów. Najdzielniejsi osłaniali tyły ucieczki. Walki przeniosły się na przedmieścia.
- Gdzie Chargav?! – krzyczał Kaew tnąc po drodze orków, którzy próbowali mu zajść drogę. Zanim biegł nowy rozglądając się za przyjaciółmi.
- Panie! Dobrze, że już jesteście. Przerwali nasze szyki. Musieliśmy się wycofać. Wszyscy uciekają do twierdzy. W mieście jest rzeź. Jeszcze nie wszyscy zdążyli uciec do zamku, a szczególnie ranni! – powiedział zaniepokojony człowiek. W ręce trzymał włócznię. Na twarzy miał ranę, z której sączyła się krew. Spływała do prawego oka utrudniając mu widzenie.
- Spokojnie! Gdzie jest Chargav i reszta? – zapytał nowy.
- Nie wiem. Ostatni raz widziałem ich jak bronili się na dolnym poziomie schodów– odpowiedział człowiek.
- Skoro po drodze nie zauważyliśmy ich uciekających do twierdzy to coś się musiało stać. Na pewno nie uciekali do twierdzy, zastanów się? – powiedział Kaew.
- Na pewno nie. Zostali do końca. Wiem, że chcieli dać nam jak najwięcej czasu na ucieczkę i pomóc rannym.
- Ze szpitala przy murach ranni zostali już przeniesieni? – zapytał Kaew.
- Nie wszyscy. Najdzielniejsi próbują eskortować jeszcze rannych.
- Kompania pewnie poszła bronić rannych. Orkowie na pewno nie rzucili jeszcze wszystkich sił. Nie będą ryzykować rozproszenia się po płonącym mieście. Wiem gdzie to jest. Biegniemy! – rzekł Kaew.
- Rzezi dopełniają tropiciele, około czterdziestu wbiegło ich do miasta. Są bardziej odporni na ogień. Uważajcie!
- Dziękujemy za informacje. Biegnij do zamku i znajdź lekarza. – rzekł nowy.
- Niech bóg ma was w opiece. – w jednej chwili strzała przebiła głowę człowieka. W koło roztrysnęła się krew. Kaew i nowy instynktownie rzucili się na ziemię. Kolejne strzały spadły tuż obok nich.
Pociski leciały z murów, na których stały przednie straże armii ciemności, wyposażone w kusze. Na przedmieściu roiło się od wielu walczących. Ocaleni skupili się w grupach okrążając rannych i broniąc ich przed atakami par tropicieli. Wszystkie grupy powoli posuwały się w stronę twierdzy. Wiele z nich zostało przerwanych i masakrycznie zabitych. Matki i dzieci uciekały między budynkami. Te, które zostały okrążone nie mogły liczyć na litość. W całym mieście trwała mordercza walka o przetrwanie. Kaew i nowy przebiegli pod mury i przesuwali się na północny wschód.
- Zauważył nas? – zapytał ściszonym głosem Kaew, który zobaczył między ruinami piekarni tropiciela poszukującego ofiary.
- Nie wiem, chyba nie.
- Przygotuj broń. Próbuje nas osaczyć. Chodź, w tych uliczkach lepiej się ukryjemy.
Nagle między budynkami coś mignęło. Na ścianach pojawił się cień. Wróg wypadł z dzikim rykiem zza ściany i ruszył prosto na nich. Twarz miał poszarpaną, podobną do niedźwiedzia lecz bardziej podłużną. Wielkie kły zakrzywiały się w literę „w”. Wyrastały z pod płaskiego czarnego nosa i ciągnęły się aż po owłosiony tułów. Nowy jednym ruchem ustawił się przed Kaewem i rzekł:
- Jak będzie się na mnie rzucał to schylę się, a ty zadasz cios.
Bestia wpadła prosto na nich, ale nie zwróciła uwagi na nowego. Przeskoczyła nad nim i zwaliła się wprost w Kaewa. Nowy szybko wstał i ugodził potwora w plecy. Stwór odwrócił się jednocześnie uderzając szponami z całą siłą nowego, który w locie walnął o ścianę i zemdlał.
Kaew wykorzystując dezorientację wroga wstał i wbił miecz prosto w kark zwierza, który osunął się na kolana i zaczął krwawić.
- Żyjesz? Nie umieraj! – zapytał, trzymając nowego za twarz.
- Tak, już dostałem tyle razy w łeb, że już chyba nic sobie nie przypomnę. – odpowiedział nowy. Na jego twarzy widniała otwarta rana, z której lały się strumienie krwi.
- Możesz iść? Nie zostawię cię tu.
- Idziemy. Znajdźmy naszych. Potem sanitariusza. – odpowiedział nowy.
Kaew podniósł przyjaciela i ruszyli w stronę zrujnowanego szpitala. Po drodze mijali trupy orków i ludzi. Przechodzili między walczącymi żołnierzami i wieśniakami, którzy nie chcieli uciekać. Woleli ginąć w obronie swoich domów. Z dala rozpoznali postać Chargava i reszty kompani.
- Nareszcie. Dobrze, że jesteście. W szpitalu jest jeszcze kilkunastu rannych. Osłaniamy ich. Udało się wam, ale to nic nie dało. Przepraszam, nie zdołałem utrzymać przejścia – rzekł Chargav, podbiegając pod towarzyszy.
- Nie załamuj się. Wiedzieliśmy, że to prawie nie możliwe. Musimy bezpiecznie dostać się do twierdzy. – powiedział Kaew, drapiąc się po głowie.
- Zaraz przyjdą po rannych. Chodźcie, ciągle nas nękają tropiciele. Musimy czekać na kolejne nosze dla rannych, a nie wiemy kiedy orkowie wpuszczą do miasta główne siły. Co ci się stało w twarz? – zapytał Chargav, spoglądając na policzek nowego.
- Po drodze zabiliśmy tropiciela. – rzekł nowy.
- Chargav! Dwaj tropiciele! Reytan bierz łuk! – krzyczał Frank, kryjąc się za jedyną ocalałą w pełni ścianą szpitala. Ranni leżeli rozłożeni na kocach. Jeden z nich, nie mogąc już wytrzymać bólu z powodu otwartej rany, wstał i ostatkiem sił pobiegł w stronę uderzających na szpital tropicieli.
- Nie! Łapcie go!– krzyczeli wszyscy chórem.
- Kurwa! – rzekł Reytan.
Cała drużyna ze wściekłością ruszyła na tropicieli, którzy rozczłonkowywali człowieka. Z ciała wydobył się ostatni niemiłosierny krzyk. Kaew nadbiegając, dźgnął w plecy leżącego na ofierze potwora, a nowy z całą siłą uderzył ostrzem w jego szyję. Niekształtna głowa wystrzeliła do góry i spadła tuż obok drugiej bestii. Reytan strzelił z łuku, a strzała wbiła się w czoło potwora, który od razu ruszył w jego stronę. W ostatniej chwili Chargav uderzył swoim wielkim młotem prosto w twarz tropiciela. Napastnik zakołował i stracił równowagę. Robotę dokończył Nank trafiając sztyletami prosto w serce wroga. Przez całe miasto rozległ się dziki wrzask.
- Nieźle! Gdzie się nauczyłeś tak rzucać? – zapytał nowy, podchodząc z podziwem do Nanka. Wielki człowiek stał wyprostowany, obrócił się, lecz nic nie odpowiedział.
- Coś nie tak powiedziałem? – zasmucił się nowy.
- Nie odpowie ci. Gdy był w niewoli, orkowie odcięli mu język. Uratowaliśmy go napadając z kompanią krasnoludów na ich mniejszy obóz. Mieliśmy rozkazy, aby oswobodzić naszego szpiega. Nie mogłem go zostawić. Od tamtego czasu zawsze trzymał się z nami, chyba uważa, że musi nam służyć i spłacić dług za uratowanie życia. Dziwny to osobnik, mało je, prawie nie śpi, nic nie mówi i w dodatku nie wiemy gdzie się nauczył tak rzucać – powiedział Chargav, poklepując po ramieniu nowego.
- Idą z noszami! – krzyknął Frank, pokazując ludziom gdzie są ranni.
- Będziemy was osłaniać. Ruszamy chłopaki. – rzekł Kaew.
Kilku żołnierzy wzięło rannych na nosze i ruszyło w stronę zamku. Kompania szła na tyłach pochodu i wypatrywała między budynkami ewentualnych wrogów. Każdy był skupiony i miał broń w pogotowiu. Płomienie w mieście już dogasały. Na niebie widniały miliony gwiazd, rozświetlając mrok nocy. Księżyc był w pełni i zbliżała się północ. Po drodze mijali zniszczone budynki, które jeszcze kilka dni temu tętniły życiem. Z prawej strony widniała zdobiona wielkimi kolumnami biblioteka, z której pozostały tylko kolumny. Następne wyłoniły się zgliszcza targu i poprzewracane stragany kupców.
- Coś tu za spokojnie. – rzekł Kaew.
- Też to czuje. Niedługo zaatakują pałac. – powiedział Chargav – Czekają aż ogień w mieście dogaśnie. Pamiętam jak zbierały się tu poselstwa wszystkich królestw, aby podjąć decyzję co do Wielkiego Maga. Krasnoludów reprezentował sam król Hultay, wojownik jakich mało. Chciał, aby rozprawić się z armią ciemności w Kamiennym Lesie, lecz król Darew władający Północnymi Wzgórzami i królowie Gonaru oraz Mroyi nie zgodzili się udzielić pomocy krasnalom. Wielki Hultay wrócił wraz ze swoją armią do Lirtiomu i powstrzymywał oblężenie przez dwadzieścia cztery dni. Jednak z powodu braku żywności i wyczerpania, ustąpił i przeniósł się do Kirtionu. Tam poległ w bitwie, gdy wojska Wielkiego Maga ruszyły na północ. Dalej walczyliśmy bez niego. Wsparli nas shani i elfowie, oraz ludzie z dalekiej północy, tacy jak Kaew. Wiele zawdzięczali nam krasnoludom, handlowaliśmy z nimi i organizowaliśmy wyprawy do Królestwa Elfów i plemion północnych, a oni do nas. Od lat byliśmy w dobrych stosunkach. Jedyną przeszkodą były królestwa ludzi przybyłych zza morza, a szczególnie król Darew, który władał przełęczą. Pobierał opłaty za przejście, wielu ochotników zrezygnowało, bo nie było ich stać. Inni wyruszyli okrężną drogą.
- I z nimi był Kaew? – zapytał zasłuchany nowy.
- Kaewa poznałem podczas jednej z wypraw na północ. Później przyłączył się do nas Frank. O Nanku już wiesz, a Reytan to mój przyjaciel z dzieciństwa, razem wstąpiliśmy do wojska.
- Muszę się dowiedzieć kim jestem?
- Chyba nie jesteś zwykłym człowiekiem, hehe. Masz czarne oczy, bez źrenic i nietypowy kolor włosów. Nie znam żadnej rasy, ani plemienia o takich cechach. – uśmiechnął się Kaew – Jak skończymy robotę tu, to Frank na pewno coś wymyśli, w końcu jest shanem.
- Kim są shani? – zapytał nowy.
- Nasz kraj leży na północnym wschodzie, tuż przed lasami Elfów. Jest pełen świątyń, w których oddajemy się żywiołom natury. Dzięki temu umiemy skupić energię i władać ogniem, wodą, wiatrem lub ziemią. Każdy shan wybiera sobie jeden żywioł i musi wyruszyć w niebezpieczną wyprawę do jego źródła. Jest nas dwudziestu czterech, co rok szkolonych jest dwunastu nowych. Reszta uczniów jest wojownikami, nie wszyscy mogą panować nad żywiołami.
Przed nimi ukazały się mury pałacu i most zwodzony. Wszyscy przyśpieszyli kroku, myśląc już o chwilowym odpoczynku między murami pałacu.